Ułatwienia dostępu

Wojenne wspomnienia Heleny Szuty

Pochodzi z Kistówka, wybudowań Kistowa (pow. kartuski), urodziła się w 1923 r. Jej rodzice Jan i Barbara Domaszkowie mieszkali w domu, w którym jedną stronę zajmowali oni, drugą natomiast rodzina Myszków, która miała sklep.

Domaszkowie posiadali niewielkie 3-hektarowe gospodarstwo. - Trzymaliśmy krowy, świnie, drób. Jak to mówią, od wszystkiego po trochu - mówi Helena Szuta, dodając: - Ojciec wyrabiał drewniane łyżki, miski. Pracował także jako szewc, wyrabiając tzw. drewniaki.

Jako dziecko pasła i krowy, i gęsi. - Nie raz dostawałam pasem, gdy ich nie upilnowałam - mówi H. Szuta. Dawniej za dużo wolnego czasu na zabawę nie miała. - Większość pochłaniała praca. Nie było piłki tak jak dzisiaj. Razem z innymi dziećmi najczęściej bawiliśmy się w chowanego. Na kryjówkę wybieraliśmy gospodarcze zabudowania - wspomina H. Szuta. Do dziś z uśmiechem na twarzy wspomina dawne zwyczaje, a wśród nich gwiżdże. - Przychodzili poprzebierani za różne postacie. Śmierć próbowała kosą ściąć głowy, diabły porywały mieszkańców i chciały zabrać do piekła, kominiarz wysypywał popiół i smarował sadzą. Jako dzieci pod łóżkiem się przed nimi chowaliśmy - opowiada H. Szuta. Nie mniej wesoło było przy dyngusie, kiedy domowników uderzano jałowcowymi gałązkami. - Chłopcom trzeba było coś wręczyć. Najczęściej były to jajka. Pewnego razu, gdy grupa się u nas pojawiła, mama powiedziała, że nic im nie da i schowała się pod stół. Jej kryjówkę zdradził ojciec, więc musiała wręczyć podarunek. Ja i siostry schowałyśmy się pod łóżkiem. Nas nie znaleźli - opowiada H. Szuta. Wspomina także inne zwyczaje. - Na Zielone Świątki przystrajało się na zielono gospodarstwa. Z kolei my jako dzieci pletliśmy wianki dla krów. Wówczas ojciec dawał nam drobne pieniądze - wspomina H. Szuta. Opowiada także o herodach. Ten zwyczaj dotyczył biblijnej historii związanej z rzezią niewiniątek. - Pokazywali nawet ściętą główkę dziecka. To dla nas dzieci był przerażający widok - mówi kobieta. Nie brakowało także zabaw tanecznych. - Pamiętam, że na jednej z nich przygrywał mężczyzna, który był niskiego wzrostu. Postawiono go na stole i to stamtąd grał cały wieczór - mówi H. Szuta.

Większość czasu wypełniała jednak praca. - Potrafię cepem młócić w trzech, ale nie nauczyłam się w cztery osoby. Gdy tego spróbowałam i mi nie szło, tata się wkurzył i chciał mnie wrzucić do piwnicy. Mama musiała stanąć w mojej obronie - przypomina sobie H. Szuta. Do dziś w pamięci ma trud związany z noszeniem wody. - Wprawdzie mieliśmy własną studnię, ale gdy lato było upalne, wysychała. Wówczas chodziliśmy do sąsiadów, Niemców, i o nią prosiliśmy. Dawali. Zwierzętom nosiło się tę z miejsca, gdzie kopano torf. Była czarna jak kawa - opowiada H. Szuta. Posiłki bardzo często jedzono przed domem, na połupanych kamieniach. - Każdy miał swój. Siedząc na nich, często też śpiewaliśmy. I pobożne pieśni, i świeckie, jak „Siedzi zając pod miedzą, ludzie o tym nie wiedzą” czy „Mój tata kupił kozę” - wspomina kobieta, dodając: - W domu z kolei rzadko paliliśmy lampę. Powód był prosty - nafta była bardzo droga.

Po chwili uśmiecha się i opowiada dalej. - Nas w sumie było 10 dzieci. Gdy zbliżał się poród, tata wyprowadzał nas na podwórko i kazał obserwować bociana, bo przez komin zrzuci brata albo siostrzyczkę. Pilnowaliśmy. Gdy już mama urodziła, wołał nas i mówił, że mamy rodzeństwo. My mówiliśmy, że żadnego bociana nie widzieliśmy. „Musieliście przegapić” - odpowiadał - śmieje się H. Szuta. Wspomina także rodzinne imprezy okolicznościowe. - Do Komunii przyjęta byłam 21.09.1931 r. Mama zrobiła nieco lepszy obiad, od chrzestnych dostałam 2 zł i tyle, w pole gęsi paść. To nie to co teraz, takie wystawne. Z kolei na urodziny zakładało się biały kołnierzyk, który przygotowała mama, zjadło jajka, które ugotowała i tyle - mówi H. Szuta.

 

ROBAKI JAK PALCE PO MIĘSIE CHODZIŁY

Nadciągnął wrzesień 1939 r. W pamięci zapadł jej jako wyjątkowo obfity w grzyby. - W lesie od kurek było aż żółto. Można je było zbierać z zamkniętymi oczami. Grzyby i jagody to dla naszej rodziny był dodatkowy zarobek. Mama budziła nas wtedy już o godz. 4.00. A później od godz. 8.00 zbieraliśmy jagody - mówi H. Szuta. Wszystko sprzedawali Myszkom, którzy mieszkali w tym samym domu i poza prowadzeniem sklepu skupowali też runo leśne. Gdy wybuchła wojna, ojciec Heleny chciał uciec z rodziną z Kistówka. - Sprzęt gospodarski wrzucił do pobliskiego bagna, zwierzęta wypuścił i wspólnie chcieliśmy już wyruszyć w drogę. Odwiedził nas znajomy, który powiedział, że ucieczka i tak nie ma sensu, więc zrezygnowaliśmy - wspomina H. Szuta. Zwierzęta udało się jeszcze zagnać do zagrody, a sprzęt wyłowić. Kilka dni później na wybudowaniu pojawili się polscy żołnierze. - Mama mówiła, żeby dali mundury. Spali je, a oni będą mogli w przebraniu się ukryć. Nie chcieli, ruszyli w dalszą drogę - opowiada H. Szuta. Niedługo po nich pojawili się Niemcy. Rozmawiali z nimi rodzice. Oboje ze szkoły i jeszcze za zaborów znali język niemiecki. H. Szuta jako młoda dziewczyna trafiła na roboty przymusowe. Pracowała w gospodarstwie w Przylaskach pod Jasieniem.

Milknie. Widać łzy w jej oczach. - Do szkoły chodziłam z Niemkami. Dobre były, nie wywyższały się. Jedną z nich wywieziono na Ural i tam zmarła - mówi H. Szuta, powoli przechodząc do przykrych wspomnień. Razem z nią na gospodarstwie pracowało 7 Polaków - 4 mężczyzn i 3 kobiety. Do tego także Niemcy, a później i Rosjanie. Nie zamykano ich, dlatego szli niekiedy do kościoła w Jasieniu. - Był otwarty. Siadaliśmy w ławkach i się modliliśmy - mówi H. Szuta.

- Codziennie rano o godz. 6.00 był apel. Musieliśmy salutować gospodarzowi i głośno krzyczeć „Heil Hitler”. Potem kawałek chleba i w pole pracować. Poleceń nie wydawał nam pan. Miał podwładnego, który mówił nam, co robić. To był Polak - lizus - mówi H. Szuta. Z jej oczu płyną łzy. - Polnische Schweine, polnische Schweine. Przez cały czas tylko to słyszeliśmy. A to, co nam dawali do jedzenia... - urywa opowieść H. Szuta. Opanowuje płacz. Powoli kontynuuje opowieść. - Mieszkaliśmy w piwnicy. Tam też, gdy zabijano świnię, wieszano mięso dla nas. Niczym go jednak nie konserwowano. Robaki jak palce po nim chodziły i tym nas karmiono - mówi H. Szuta. Doszło do tego, że robotnicy odmówili jedzenia posiłków. - Sadziliśmy akurat brukiew. Wezwano nas do pałacu. Okazało się, że pan wezwał policjantów i się poskarżył. Zapytano nas, dlaczego nie jemy. Wówczas Jabłonowska, która znała niemiecki, powiedziała, że ono śmierdzi. Bardzo ją pobili. Ja ze strachu zemdlałam. Niczego nie pamiętam z tego, co się później działo - wspomina H. Szuta.

Doskwierał im głód. Ratowali się podbieraniem żywności. - Ukradłam kiedyś kiełbasę. Przy mnie Niemka liczyła je, ale się nie doliczyła, że jednej brakuje. Nie wiem, może celowo popełniła błąd - mówi H. Szuta. Innym razem Jabłonowska w obszernej bieliźnie, którą się wówczas nosiło, schowała jajka, które później wspólnie ugotowali. Wzruszenie znów odbiera jej głos. - Kiedyś przy pracy Niemka napluła mi na głowę. Cały dzień przepłakałam. Co ja za to mogłam, że wojna wybuchła? - mówi ze łzami w oczach.

 

SCHOWAŁA SIĘ W KOMINIE

Z żalem w głosie opowiada także o Rosjanach, którzy trafili do gospodarstwa, w którym pracowała. - Cierpieli straszny głód. Jeden z nich najadł się nawozu i zmarł. Gdy pomywano, stali i czekali, aż ktoś kości wyrzuci. Zabierali je, wkładali do kieszeni i szli w pole - mówi H. Szuta.

Gdy zbliżał się front, uciekli do swoich domów. Ona do Kistówka miała ok. 10 km. - Później z opowiadania wiem, że gdy wkroczyli Rosjanie, pan wyszedł do nich w nazistowskim mundurze razem z żoną i dziećmi. Zabrali go i zastrzelili pod Unichowem - wspomina H. Szuta. Wraz z wkroczeniem Rosjan wcale nie było bezpiecznie. - Ojca postawili przy ścianie i chcieli rozstrzelać. Miał wydać Niemców. Nie było jednak kogo wydawać. Wszyscy dużo wcześniej uciekli. Ale Rosjanie nie dawali się przekonać. Całą scenę obserwowałam z ukrycia - mówi H. Szuta. Innym razem jej mamę ostrzeżono, że zbliżają się żołnierze. - Jako młoda dziewczyna schowałam się w kominie. Tam ojciec trzymał też owies, by go nie ukradli. Czerwonoarmiści znaleźli u nas jajka i kazali sobie jajecznicę przygotować. Pomieszczenie, które zajmowałam, szybko napełniło się dymem, ale nie zdradziłam swojej kryjówki. Gdy już wyszłam, powiedziałam, że więcej się tam nie schowam. Przygotowałam sobie schronienie w stodole. Każdy się krył po jakichś szopach czy piwnicach - wspomina H. Szuta.

W końcu sytuacja się ustabilizowała. H. Szuta w domu rodzinnym przebywała do  listopada 1945 r., kiedy wzięła ślub. - Swojego przyszłego męża znałam jeszcze z czasów przedwojennych. Też sporo przeżył. Przeszedł niemieckie lagry. Wiedział, co to głód i bieda. W obozie ważył 35 kg. Czasami opowiadaliśmy sobie wojenne przeżycia, ale wówczas oboje płakaliśmy. Dobrze trafiłam, to był bardzo dobry człowiek - wspomina H. Szuta. Wesele urządzono skromnie. - Byli rodzice i rodzeństwo z obu stron. Do kościoła jechaliśmy bryczką. Pamiętam, że ksiądz nic od nas nie wziął. Obrączki zaś z monet zrobiono w Kościerzynie - mówi H. Szuta. Najpierw swój dom mieli na wybudowaniu, później przeprowadzili się do Przylasek. Dziś mieszka u córki w Jasieniu.

Helena Szuta pomimo swoich 98 lat zaskakuje pamięcią. Chętnie wraca wspomnieniami do czasów przedwojennych. - O wojnie staram się nie wspominać. Zawsze wtedy płaczę - mówi kobieta. Doczekała się 4 dzieci, 28 wnuków, 35 prawnuków i 3 praprawnuków. - Wiele w życiu wycierpiałam, pewnie dlatego Bóg obdarzył mnie długim życiem...

 

Źródło: Kurier Bytowski

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież

Kalendarz Wyd.

« Marzec 2025 »
Pon Wto Śro Czw Pią Sob Nie
          1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
31            

Nasze Inwestycje

Nasze Imprezy